niedziela, 15 stycznia 2017

Sfinks - retrospekcja.

Po raz kolejny przychodzi mi zamieszczać wpis po długotrwałym milczeniu. Tym razem przerwa w pisaniu okazała się jeszcze dłuższa niż poprzednio i trwała blisko 2 lata. Przez ten okres dużo się u mnie zmieniło. Przede wszystkim sytuacja życiowa wymusiła na mnie sprzedaż wszystkich akcji. Obecnie giełdę obserwuję zza bocznej linii, aczkolwiek mam nadzieję, że pustostan na moim koncie maklerskim nie potrwa już długo i w najbliższym czasie będę mógł powrócić na inwestycyjną ścieżkę. Jest to pierwszy taki przypadek, gdy pozostaję poza rynkiem dłużej niż kilka miesięcy.

Biorąc pod uwagę fakt, że ostatni mój tekst na tym blogu dotyczył inwestycji w spółkę Sfinks, postaram się popatrzeć na tę inwestycję ponownie, z obecnej perspektywy.

Akcji Sfinksa pozbyłem się - nie będę tego ukrywał - trochę pod wpływem emocji (po szczegóły odsyłam do poprzedniego wpisu). Co prawda sprzedaży dokonałem z zyskiem (zakup  po cenie 1,35 zł, realizacja zysku na poziomie około 2 zł), jednak jak się później okazało nastąpiło to w przeddzień bardzo znaczącego wzrostu wyceny tej spółki na giełdzie. Po kilku tygodniach od mojej sprzedaży akcje Sfinksa wyceniane były już powyżej 3 złotych. Z rąk wymknęła mi się wówczas szansa osiągnięcia jeszcze większego i ponadprzeciętnego zysku, w dodatku w dość krótkim czasie.

W momencie, gdy piszę te słowa akcje spółki Sfinks sprzedawane są po 2,85 zł. Maksimum jakie osiągnęły w ostatnich dwóch latach to 4,86 zł w marcu 2016r. Przy czym poziom 4 zł przekraczały w latach 2015-2016r. niejednokrotnie. 

Posiadając obecną wiedzę o tym, jak zachowywał się Sfinks w ostatnim czasie mogę stwierdzić, że najkorzystniejszym zachowaniem z mojej strony byłoby przetrzymanie akcji jeszcze przez kilka miesięcy i sprzedaż powyżej 4 zł. Nie mówiąc o tym, że losem wygranym na loterii byłoby wstrzelenie się z transakcją sprzedaży w marcu 2016r. Nie oszukujmy się jednak, że nieczęsto udaje się trafić z zakupem akcji w momencie gdy ich cena szoruje po dnie, aby następnie sprzedać je w momencie, gdy osiągają szczyt. Prędzej można doświadczyć sytuacji odwrotnej. Łapanie dołków i górek zazwyczaj wychodzi, ale w konfiguracji niekorzystnej dla inwestora.

Niewątpliwie dobrym posunięciem z mojej strony okazałaby się też bezczynność utrzymująca się po dziś dzień. Na koncie posiadałbym aktualnie akcje, których wartość byłaby mniej więcej dwukrotnie wyższa niż w pierwszym kwartale 2015r. Mimo wszystko byłby to jednak tylko zysk wirtualny. Nie wiem jak zachowają się te akcje w przyszłości - może poszybują w górę, a może spadną na łeb na szyję (nie jestem w tym momencie na bieżąco z sytuacją spółki). Zysk wirtualny jednego dnia jest, a drugiego dnia może okazać się pustką na koncie. Liczy się faktyczna realizacja zysku i rozliczenie na plus, co udało mi się ostatecznie w tym przypadku osiągnąć.

Musze w tym miejscu zwrócić uwagę, że moja przygoda ze spółką Sfinks miała różny charakter. Oceniłbym ją jako połączenie spekulacji z inwestowaniem w wartość. Sprzedawałem i kupowałem Sfinksa kilkukrotnie. Potrafiłem trzymać te akcje w portfelu przez 2 miesiące jak i przez blisko 2 lata. Nie mam wątpliwości, że moją uwagę na tę firmę zwróciły jej fundamenty i szansa na wyjście z kryzysu (spółka w pewnym momencie była już spisywana na straty). To analiza fundamentalna dała mi impuls do zakupu tych akcji. O sprzedaży decydowały już natomiast przede wszystkim emocje. I to jest negatywny aspekt mojego epizodu ze Sfinksem, którego chciałbym uniknąć w przyszłości.

Każdy typ inwestora czy to spekulant, czy fundamentalista mógł znaleźć na tym poletku coś dla siebie i na Sfinksie zarobić. Mi udało się tego dokonać (co prawda w mało spektakularnym wymiarze) przy mieszaniu technik inwestycyjnych. 

Gdyby nie podejmowanie decyzji pod wpływem emocji, wypracowany zysk mógłby być jeszcze większy. 

I niech taki będzie morał tej historii.

piątek, 27 marca 2015

Zmiany w portfelu - Sfinks


Witam po długiej nieobecności! Już myślałem, że z powodu natłoku obowiązków i braku wolnego czasu mój blog umrze śmiercią naturalną i pewnie stagnacja w tym miejscu trwałby nadal, gdyby mojej uwagi nie zwrócił pewien szczegół. Otóż pomimo mojego milczenia trwającego około 1,5 roku, na facebookowym profilu Dziennika Inwestora (ku mojemu zdziwieniu) w ciągu kilku ostatnich tygodni przybyło kilkudziesięciu nowych mniej lub bardziej przypadkowych obserwatorów. Okoliczność powyższa sprawiła, że po potwierdzeniu w statystykach Google, iż na to pustkowie zwane dziennikiem trafiają jednak jacyś zagubieni internauci, postanowiłem coś naskrobać i poinformować o zmianach jakie zaszły w moim portfelu od ostatniego wpisu. 

Po pierwsze muszę się przyznać, że kilka tygodni temu pozbyłem się akcji Sfinksa. Uczyniłem to chyba trochę przedwcześnie bo ominęły mnie znaczne wzrosty (skąd ja to znam...), ale inwestycja ostatecznie i tak została rozliczona na plus. Spółka gościła na moim rachunku blisko 2 lata. Kupowałem ją w momencie gdy największy akcjonariusz pan Sylwester Cacek zapowiadał wyjście przedsiębiorstwa z kryzysu. Z tego co pamiętam aby pokazać, iż nie jest to tylko czcza gadanina wpompował w Sfinksa kilka okrągłych milionów. Stan finansów spółki znacznie się poprawił, a rok 2014 udało się jej zakończyć z wypracowanym zyskiem. Ostatni raz taki stan został odnotowany w zamierzchłych czasach, a dokładnie w 2006 r. Decydujący wpływ na poprawę kondycji Sfinksa miało porozumienie zawarte z bankami ING i PKO BP dotyczące restrukturyzacji zadłużenia spółki. Banki te zgodziły się na czasowe zawieszenie spłat, wydłużenie okresu, w którym kredyty te mają być uregulowane, częściowe umorzenie zobowiązań i zmniejszenie swoich marży. Dzięki temu spółka zyskała dodatkowe środki na rozwój (w tym zastrzyk gotówki od pana Caceka). Co jakiś czas słyszało się zresztą o otwarciu nowych restauracji działających pod szyldem Sfinksa i to nie tylko tych franczyzowych, ale i własnościowych spółki.

Do zakupu akcji największej firmy restauracyjnej z sektora casual dining (cokolwiek to znaczy) w kraju i jednej z największych w Europie zachęciła mnie nie tylko poprawiająca się sytuacja firmy, ale przede wszystkim fakt, iż sam lubiłem co jakiś czas przegryźć sobie shoarmę z kurczaka lub z wołowiny. Kilka miesięcy temu po dłużej przerwie pojawiłem się znowu w jednej z restauracji Sfinksa. Był to pierwszy raz kiedy wyszedłem z niej niemile zaskoczony. Nie dość, iż miałem wrażenie, że otrzymana porcja posiłku była mniejsza niż kiedyś, to jeszcze pod względem jakości pozostawiała ona wiele do życzenia. Danie było letnie i zwyczajnie już nie tak smaczne jak kiedyś. Być może wpływ na to miał fakt, iż zostało ono podane szybciej niż w McDonaldzie. Sfinks nigdy nie funkcjonował w mojej świadomości jako fast food, ale jako zwyczajna restauracja, co prawda sieciówka z krótkim czasem oczekiwania na posiłek - ale jednak restauracja. Nawet jakość obsługi nie była już na tak wysokim poziomie jak wcześniej. Czarę goryczy przelała kwota wskazana na rachunku. Dotychczasowe przestępne ceny poszły wyraźnie w górę  i biorąc pod uwagę pogorszenie się serwowanego produktu uważam to za policzek wymierzony moja konsumencką twarz. Nie byłem w swojej opinii odosobniony, gdyż takie same odczucia miała osoba, która mi towarzyszyła.

Moje zniesmaczenie utrzymywało się na tyle długo, że w konsekwencji doprowadziło do sprzedaży akcji Sfinksa. A kierowała mną prosta myśl - tak prowadzony biznes nie jest wart inwestowania w niego moich pieniędzy. Skoro ja jestem niezadowolony i postanowiłem zrezygnować ze stołowania się w tej knajpie, to tak samo prawdopodobnie postąpią inni konsumenci. Moja decyzja była może nieco przedwczesna (nie sprawdziłem innych "Sfinksów" co do jakości jedzenia) i pochopna (w przeddzień ogłoszenia rocznego sprawozdania finansowego) - co potwierdza okoliczność, iż tuż po tym jak dokonałem sprzedaży, akcje Sfinksa zanotowały znaczne wzrosty - jednak wyszedłem z założenia, że to sieć, a więc obowiązują w niej jednolite ceny i podobne standardy. Dotychczas nie przytrafiła mi się jeszcze sytuacja, aby np. w którejś z restauracji Pizza Hut jedzenie było gorsze lub lepsze niż w pozostałych lokalach tej samej sieci. Co do zasady wszędzie mogę spodziewać się tego samego zarówno co do jakości jak i ceny.

Dziś z perspektywy krótkoterminowej, mając poczucie straconego znacznego zysku (na który czekałem dość długo) żałuję tylko tego, że nie wykazałem się cierpliwością jeszcze przez kilka tygodni i nie pogoniłem tego papieru przy kursie 3 zł. Z pewnością będę obserwował Sfinksa w przyszłości, choćby po to aby dowiedzieć się, czy moja decyzja o sprzedaży była błędem również w dłuższej perspektywie. Póki co odrabiam kolejną lekcję z inwestowania.

Podsumowując mogę stwierdzić, iż mój instynkt inwestora zadziałał prawidłowo jeśli chodzi o wypatrzenie na giełdzie właściwej spółki i dokonanie zakupu w promocyjnej cenie, natomiast zabrakło mi rozwagi przy wybraniu momentu sprzedaży. A tak pół żartem, pół serio, to okazję do ponadprzeciętnego zysku zaprzepaściłem totalnie przypadkową wizytą w restauracji, która mogła by mieć miejsce nieco później...

środa, 25 września 2013

CD Projekt - giełdowy gigant, czy rozdęty balon?


Gdy rok temu były do kupienia za 5 zł, wydawały mi się za drogie (tylko dlatego, bo sprzedałem je taniej). Trzy miesiące temu nie wierzyłem, że przebiją poziom 10 zł. Dziś akcje spółki CD Projekt na zamknięciu sesji osiągnęły cenę 14,59 zł. Ten kto dokonał zakupu tych walorów 2 lata temu, może pochwalić się w tej chwili imponującą, blisko 290% stopą zwrotu. Pomimo, że nie posiadam tych akcji we własnym portfelu, to stale obserwuję ich notowania. I czynię to z wielkim żalem, a nawet złością, gdyż miałem w ręku perełkę, której pozbyłem się za taczkę gnoju. Zainteresowanych genezą moich perypetii z CD Projektem (wówczas jeszcze Optimusem) odsyłam do starszych wpisów. Dziś odsuwając emocje na bok postaram się odpowiedzieć na pytanie, czy spółka ta ma szanse powtórzyć historię LPP i czy jest to dopiero początek jej wielkich wzrostów, czy też jest już tak przewartościowana, że już bardziej być nie może.

Aktualnie CD Projekt jest wyceniany na 1,39 mld zł przy wartości księgowej 160 mln zł. To sprawia, że ze wskaźnikiem C/WK 8,65 plasuje się w czołówce GPW. Patrząc na giełdową średnią to sporo, ale gdy zerkniemy na dane przodującej pod tym względem spółki LPP (C/WK =12,91) można stwierdzić, że istnieje tu jeszcze jakiś zapas. Gorzej sprawa wygląda, gdy spojrzymy na rozgrzany do granic możliwości wskaźnik C/Z = 62,89 (dla LPP C/Z = 40,50). Oczekiwania inwestorów wobec spółki są więc ogromne.  Patrząc na same wskaźniki CD Projekt może wydawać się przewartościowanym balonem, który lada dzień pęknie. Nie możemy zapominać, że mamy tu do czynienia ze spółką z branży informatycznej, a więc z sektora,w którym wskaźniki C/WK są często "z natury" wysokie.

Trzeba mieć jednak na uwadze, że wskaźniki giełdowe odzwierciedlają przeszłość i nie uwzględniają tego, co ma się dopiero wydarzyć. W sieci można wyczytać, że analitycy wyceniają, iż zysk ze sprzedaży "Wiedźmina 3" może wynieść 100 mln zł. Patrząc na sukces Grand Theft Auto V (miliard dolarów wpływów w ciągu 3 dni i 100 tys. sprzedanych egzemplarzy tylko w Polsce w ciągu tygodnia), szacunki analityków dotyczące "Wieśka" nie wydają się oderwane od rzeczywistości. Koszt produkcji GTA V (większy niż w przypadku filmów "Avatar" i "Titanic" razem wziętych) zwrócił się producentowi w dniu premiery. I mówimy tu tylko o konsolach! To z pewnością pobudza wyobraźnię. Oczywiście CD Projekt to nie Rockstar Games, a "Witcher" - przy całej jego genialności - to nie "GTA", ale czemu nasz rodzimy "Wiesiek" - biorąc pod uwagę sukces poprzednich części - miałby nie zarobić tych 100 baniek? Wydaje się to całkiem realne. Mając na uwadze fakt, że trzecia część polskiego erpega, będzie wydana na wszystkie konsole i PC-ta, a w promocję za oceanem ma być zaangażowane Warner Bros, nawet większe kwoty nie wydają się mrzonką. A gdy dodamy do tego wpływy z GOG-a, który stale notuje coraz lepsze wyniki, oraz inne projekty tj. będący w zaawansowanej fazie produkcji "Cyberpunk 2077", to i 200 mln w 2-3 lata jest do zrobienia. 

Należałoby rozważyć, czy spodziewane w najbliższych latach zastrzyki gotówki nie są już dzisiaj zdyskontowane. Moim zdaniem są, przynajmniej te wynikające ze średnio-optymistycznych prognoz (dotyczące m.in. "Wiedźmina 3", czy "Cyberpunk 2077"). Przykładowo gdyby wartość księgowa spółki CD Projekt zwiększyła się z dzisiejszych 160 mln zł do 260 mln zł, to przy obecnej cenie akcji, wskaźnik C/WK wyniósłby około 5,34 (a więc cały czas wskazujący przewartościowanie). Przy wartości księgowej 360 mln zł, C/WK = 3,86. Jeśli chodzi zaś o wskaźnik C/Z, to zysk netto 100 mln zł sprowadziłby go do poziomu 11,04, a więc całkiem przyzwoitego. Oczywiście to tylko hipotetyczne wyliczenia odnoszące się do aktualnej ceny akcji. Nie jesteśmy w stanie przewidzieć, jaka cena będzie funkcjonowała w momencie publikacji raportów finansowych uwzględniających omawiane zyski.

Patrząc na potencjał CD Projektu i zainteresowanie jakim cieszy się nie giełdzie, jestem pewien, że w ciągu kilku najbliższych miesięcy lub lat, akcje tej spółki będą sprzedawane po kilkadziesiąt złotych za sztukę. W dalszej przyszłości może to być i kilkaset złotych. Jeśli zatem jesteś cierpliwy i szukasz pewnej inwestycji (pamiętaj, jednak, że w życiu pewne są tylko śmierć i podatki), to producent "Wiedźmina" wydaje się właściwym wyborem. Jeśli ma to być inwestycja na krótszy okres (do roku), to trzeba liczyć się z większym ryzykiem i dużymi wahaniami kursu.

Podsumowując, wydaje mi się, że w dłużej perspektywie CD Projekt ma szanse zdetronizować spółkę LPP i stać się prawdziwym giełdowym gigantem, zwłaszcza jeśli będzie poprawiał wyniki finansowe. W tym momencie, w kontekście średnioterminowym można tę spółkę uznać za przewartościowaną, co nie oznacza, że na fali spekulacji, nie może być ona przewartościowana jeszcze bardziej  (patrz LPP).  Wraz z dalszym wzrostem, z pewnością będzie zwiększało się ryzyko wystąpienia korekty. Natomiast w perspektywie długoterminowej aktualna cena za akcję wydaje się optymalna.

Jeśli dojdzie do jakiejś przeceny CD Projektu to nie omieszkam dołączyć tej spółki do swojego portfela. W przeciwnym wypadku będę ją obserwował z boku.

czwartek, 29 sierpnia 2013

Pokonać giełdę

"Peter Lynch instruuje, jak wybrać odpowiednie spółki i jak zbudować dochodowy portfel inwestycyjny, opierając się na własnym doświadczeniu i wiedzy. Jako doświadczony ekspert od zarządzania funduszem Lynch daje także wskazówki, jak wybrać właściwy fundusz inwestycyjny." Ten fragment opisu znajdującego się na okładce książki "Pokonać giełdę" w zasadzie mógłby zakończyć niniejszy wpis. Mógłby, gdyby nie fakt, że pozycja ta zasługuje aby napisać o niej kilka słów więcej.

Jak można dowiedzieć się z dostępnych powszechnie źródeł, Peter Lynch przez lata zarządzał funduszem inwestycyjnym Fidelity Magellan, który jako jeden z nielicznych pokonywał systematycznie amerykański S&P 500. Fundusz zaczynał swoją działalność w roku 1977, z aktywami o wartości 18 mln dolarów. W momencie, gdy Lynch opuszczał stanowisko zarządzającego funduszem, a był to rok 1990, Fidelity Magellan miał w swoim portfelu akcje 1000 różnych spółek (!) o wartości 14 miliardów dolarów. Całą historię funduszu można poznać bardzo dokładnie czytając "Pokonać giełdę". 

To bez wątpienia lektura pracy Lyncha zmobilizowała mnie m.in. do inwestowania w spółki, które znam z życia codziennego i z których produktami lub usługami udało mi się zetknąć bezpośrednio. Choć z podobnym stylem inwestowania spotkałem się już poznając filozofię Warrena Buffeta, to dopiero Lynch sprawił, że teorię wcieliłem w życie. Nie jestem w stanie wyjaśnić, dlaczego bardziej wpłynął na mnie Lynch niż Buffett. Może dlatego, że Lynch jest świetnym narratorem i czytając jego książkę ma się wrażenie, jakby słuchało się dobrego opowiadania. Szkołę Buffetta poznawałem natomiast ze źródeł spisanych nie przez samego guru z Omaha, ale innych autorów, którzy zebrali jego nauki i oczywiście uczynili to bardzo dobrze, ale brakowało tam pewnych "emocji". Można to porównać do czytania autobiografii z biografią sporządzona przez osobę trzecią. Ta pierwsza narażona jest na swego rodzaju subiektywizm, ale z drugiej strony może wydawać się prawdziwsza (swoją drogą zastanawiam się, czy istnieje jakieś dzieło, którego autorem jest bezpośrednio Buffett i w której wypowiada się on w pierwszej osobie).

"Pokonać giełdę" czytało mi się bardzo przyjemnie. W zasadzie jedynymi fragmentami, które mnie nieco nużyły były wywody o kasach oszczędnościowo - pożyczkowych, będących jednym z ulubionych typów spółek, w jakie inwestował autor. Z czystym sumieniem mogę polecić tę książkę wszystkim początkującym i średnio zaawansowanym inwestorom, którzy znajdą tam wiele cennych wskazówek. Nie jest to z pewnością pozycja przeznaczona tylko dla osób zainteresowanych funduszami inwestycyjnymi.

Moja ocena: 4+/5

piątek, 22 marca 2013

Sfinks - ponowny zakup

Z małym opóźnieniem informuję, że w dniu 21 lutego 2013 r. odkupiłem akcje spółki SFINKS, która wyskoczyła mi z portfela na skutek eksperymentów ze stop lossem. Transakcji dokonałem po cenie 1,36 zł (wcześniejsza sprzedaż nastąpiła na poziomie 1,42 zł ). Za niewielką nadwyżkę nabyłem kilka dodatkowych sztuk akcji. Póki co inwestycja wygląda optymistycznie. Przyznam szczerze, że liczyłem na przekroczenie poziomu 2 zł na SFS, ale nie aż tak szybko. Wiadomości napływające ze spółki w ostatnim czasie są optymistyczne, niestety szeroki rynek prezentuje się coraz gorzej i może zahamować dalsze wzrosty. Patrząc jednak na jedną z niedawnych sesji, gdy WIG niemiłosiernie obrywał a SFINKS zanotował zwyżkę około 20% możemy się spodziewać wszystkiego. Z jednej strony przechodzi mi przez myśl powiększenie pozycji, z drugiej strony nie mogę zapominać o dywersyfikacji portfela. Lokowanie większości gotówki w jeden biznes nie byłoby zbyt roztropne.

p.s. 
Póki co rezygnuję ze stosowania stop lossa czy też zlecenia ze stopem kroczącym. Mechanizm ten zupełnie się nie sprawdza w przypadku akcji, którymi gwałtownie buja na wszystkie strony.